Teraz czytasz
Fizjoterapeuci nie są superbohaterami

 

Fizjoterapeuci nie są superbohaterami

  • O swoich zmaganiach z COVID-19 i żmudnej fizjoterapii po chorobie opowiada Julita Złota-Plombon, fizjoterapeutka z Kościerzyny.
+1
Zobacz galerię

Już w marcu 2020 r. szpital, w którym pracuję, stał się szpitalem jednoimiennym. Zawsze pracowałam w pełnym rygorze sanitarnym, nawet w pokoju socjalnym nie zdejmowaliśmy maseczek i zachowywaliśmy dystans w trosce o siebie i pacjentów. Długo udawało mi się uniknąć zakażenia – do połowy listopada.

Pierwszy kryzys

Miałam nadzieję, że jak większości osób z mojego otoczenia, ta choroba i mnie zaledwie „liźnie”, bo przecież jestem młoda, zdrowa i aktywna. Zakładałam, że stracę węch i smak, pojawią się jakieś mniejsze lub ciut większe dolegliwości, a za 2–3 dni będzie dobrze. Tak się jednak nie stało. Czułam się, jakby ktoś wyjął mi baterie, całkowicie opadłam z sił, ciało odmówiło posłuszeństwa, pojawiła się gorączka i kaszel rozrywający klatkę piersiową. Ledwo wstawałam do toalety, ból nóg był tak silny, jakby pękały mi kości udowe. Dużo musiałam pracować nad tym, aby prawidłowo oddychać, nie pozwolić sobie na panikę. Znalazłam dla siebie pozycję, w której oddech był najspokojniejszy. Leżałam na boku pod kątem nawet 60 stopni, ewentualnie mogłam też siedzieć z pochyleniem do przodu. Pozycja na brzuchu kompletnie nie wchodziła w grę.

Po kilku dniach poczułam się lepiej, choć saturacja wahała się w fazie spoczynkowej w granicach 86–91. Wydawało się, że najgorsze mam już za sobą…

Drugi kryzys

Objawy nagle wróciły. Trzy dni później byłam tak wyczerpana, że zasłabłam i z dużą siłą upadłam na biodro po rekonstrukcji obrąbka. Wtedy zapadła decyzja – szpital. Bałam się bardzo, przerażała mnie świadomość tego, jak może się to skończyć. Dużo mówiło się wtedy w mediach o tym, że z oddziałów covidowych się już nie wraca, co niekoniecznie było prawdą, ale taki negatywny przekaz dość mocno przeraził moją rodzinę. Na oddziale podano tlen, kroplówki, leki, nawodniono mnie i wzmocniono. Znowu zaczęło mi się poprawiać i każdego dnia było coraz lepiej.

Przychodził do mnie fizjoterapeuta, początkowo potrzebowałam asekuracji do wykonania pierwszych kroków po wstaniu z łóżka. Potem już samodzielnie dużo pracowałam, wiedziałam przecież doskonale, co jest zalecane w takich stanach jak mój. Wykonywałam ćwiczenia czynne, przeciwzakrzepowe, aby ustrzec się przed zatorowością. Wprowadziłam pionizację, ćwiczenia oddechowe, spacery po szpitalnym korytarzu – początkowo krótkie, stopniowo coraz dłuższe.  

Trzeci kryzys

Myślami szykowałam się już do wyjścia do domu, kiedy COVID-19 zaatakował ponownie. Wróciła gorączka, dreszcze, spadła saturacji. Znowu potrzebowałam tlenu, nie wstawałam z łóżka, nawet mówienie sprawiało mi trudność, łapałam powietrze jak ryba wyjęta z wody.

Wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Przyszło załamanie – także psychiczne. Już nie miałam siły, aby walczyć. Ale przecież miałam dla kogo żyć i do kogo wracać.

Wyniki badań znacznie się pogorszyły. Zakwalifikowano mnie do terapii z zastosowaniem remdesiviru i osocza. Natychmiast otrzymałam dwie pierwsze dawki leku, a osocze następnego dnia. Po kilku ciężkich dniach mój stan zaczął się polepszać, ale niepokój o to, czy to już trwała poprawa, długo mi jeszcze towarzyszył.

Fizjoterapeuta jak psycholog

Zaczęła się intensywna rehabilitacja z fizjoterapeutą. Bardzo potrzebowałam wtedy towarzystwa, czyjejś dłoni i zapewnienia, że dam radę. Covid to zdecydowanie choroba samotności. Odizolowanie od najbliższych i reszty świata oraz cierpienie fizyczne to bardzo duże, dużo za duże, obciążenie psychiczne. Przekonałam się, jak ważna jest obecność drugiego człowieka, kogoś kto doda sił i zmotywuje do walki. To niesamowite jak role potrafią się odwrócić. Z racji specyfiki zawodu często taka rola przypada właśnie fizjoterapeucie, który po części staje się także psychologiem dla swoich pacjentów.

Wracałam do aktywności. Pod opieką fizjoterapeuty mogłam już spacerować. Wkrótce pokonywałam dwie długości korytarza, niewielkiego, ale to był wtedy dla mnie wyczyn. Miałam ambitny plan, aby jak najmniej czasu spędzać w łóżku, więc jak tylko to było możliwe, siedziałam, spacerowałam, wykonywałam różnego rodzaju ćwiczenia czynne i oddechowe w miarę swoich możliwości i ogólnego samopoczucia. Wszystko z umiarem, bez doprowadzenia do zbytniego przemęczenia.. I w końcu, po dwóch tygodniach spędzonych w szpitalu, wróciłam do domu.

Nie jesteśmy superbohaterami

Zawsze byłam osobą „wiatrem pędzoną”, a siedzenie w miejscu było dla mnie karą. Ogarniałam dom, dzieci, pracę na dwa etaty. Sypiałam po pięć godzin na dobę, a rano pełna energii jechałam do pracy. Ale tak było przed covidem.

Po powrocie ze szpitala większość codziennych czynności sprawiała mi trudność. Wejście po schodach do sypialni było jak zdobycie górskiego szczytu. Po dwóch tygodniach treningu domowego wchodzenie na pierwsze piętro nie było już problem… o ile robiłam to w średnim tempie. Wbiegać po schodach jeszcze nie mogę. W domu sama dużo pracuję nad wydolnością.

Mam ułożony plan treningowy obejmujący m.in. chodzenie po schodach, spacery, przysiady.

Wszystko co teraz robię, robię spokojniej. Może ta choroba to dla mnie wskazówka, żebym zwolniła tempo życia i zrozumiała, że nie jestem niezniszczalna? Wcześniej, jako aktywna, sprawna i zdrowa 40-latka uważałam, że mogę góry przenosić, a czas na odpoczynek i relaks przyjdzie później. Teraz wiem, że nie ma superbohaterów, a my fizjoterapeuci, nie jesteśmy niezniszczalni.

Pozostałości po chorobie to wciąż bezsenność – sypiam niewiele, co na pewno nie pomaga mi w odzyskiwaniu sił. Czeka mnie także wizyta u kardiologa i badania, bo spoczynkowa akcja serca jest zdecydowanie za wysoka. Ale nie tracę woli walki i nie odpuszczam. Pokonuję codziennie kolejne schody, i to dosłownie.

Powrót do pracy?

Chciałabym w połowie stycznia wrócić do pracy. Jestem gotowa psychicznie. A fizycznie? Nie wiem. Przede mną jeszcze trochę czasu (rozmawiamy 29 grudnia 2020 r. – przyp. red.). Myślę, że efekty moich domowych treningów zweryfikują to, czy będę mogła już podjąć pracę. Staram się testować swoje osiągnięcia i rozsądnie podejmować decyzje. Żal mi tylko moich pacjentów, którzy na mnie czekają. Przerwa w fizjoterapii nie jest dla nich korzystna.

W naszym szpitalu wkrótce na pewno pojawią się też ozdrowieńcy potrzebujący usprawniania. Na podstawie rozmów z kolegami i znajomymi, którzy przeszli covid, myślę, że zapotrzebowanie na fizjoterapię będzie duże. Po nas samych widzimy, jak długo może trwać proces rekonwalescencji. Niektórzy nasi koledzy nie wrócili jeszcze do pracy, choć od wyzdrowienia minęły już po 2–3 miesiące. Mają problemy z ogólną wydolnością, chronicznym zmęczeniem i obrzękami.

Myślę, że jako zespół fizjoterapeutów jesteśmy przygotowani do pracy z pacjentami po przebytym COVID- 19. Mamy wiedzę na temat tej choroby i związanych z nią powikłaniami. Ponieważ sama tego doświadczyłam, chciałabym prosić kolegów i koleżanki pracujących z pacjentami covidowymi tylko o jedno: bądźcie wyrozumiali. Specyfika tej choroby powoduje, że jednego dnia pacjent ma dużo sił, a następnego jest ich zupełnie pozbawiony. Dajcie mu czas, a potem zachęćcie do kolejnej próby. COVID-19 to podstępna i zdradliwa bestia. Po prostu bądźcie z nimi i dla nich jeszcze bardziej niż dotąd.

Bez wahania podjęłam decyzję o zapisaniu się na szczepienie. Po tym co już widziałam i co sama przeszłam, nie mam wątpliwości, że to jest konieczne. To samo radzę moim bliskim i znajomym: nie zwlekajcie z tą decyzją.

Dziękuję całemu personelowi szpitala w Kościerzynie za wsparcie i pomoc podczas choroby. Julita.

Fot. Archiwum pryw. J. Złota-Plombon

Julita Złota-Plombon
Fizjoterapeutka

Daj znać, co sądzisz o tym artykule :)
Lubię to!
3
Przykro
2
Super
0
wow
0
Wrr
0

© 2020 Magazyn Głos Fizjoterapeuty. All Rights Reserved.
Polityka prywatności i regulamin    kif.info.pl

Do góry