Teraz czytasz
Trening pod domem

 

Trening pod domem

  • O swojej drodze, która zaprowadziła go od tragicznego wypadku po złoty medal w rzucie dyskiem na paraolimpiadzie w Tokio – opowiada czytelnikom „Głosu” Piotr Kosewicz.
Zobacz galerię

Jako 14-latek w 1988 r. miałem wypadek, uszkodziłem rdzeń kręgowy. W szpitalu była niby jakaś rehabilitacja, ale na bardzo słabym poziomie. Dopiero rok później poznałem prof. Zbigniewa Śliwińskiego (wtedy jeszcze nie miał tytułu profesora). Początkowo nasza współpraca polegała na wzmacnianiu mnie, bo po wielu miesiącach leżenia w szpitalu byłem osłabiony. Dążyliśmy do takiego poziomu sprawności, abym mógł znów chodzić. Walczyliśmy, ale to nie przynosiło efektów.

Biegi na siedząco

Trzeba było więc zmienić cel. Prof. Śliwiński powiedział mi: „Teraz zajmiesz się sportem. Sport będzie cię usprawniał, tylko musimy jeszcze wymyślić jaki”. Zawsze lubiłem wyzwania, więc przyjąłem to na klatę.

To był już jakiś 1990 czy 1991 r., mieszkałem w Zgorzelcu. Nawiązała się wtedy współpraca między polskimi i niemieckimi miastami granicznymi. Dzięki temu poznałem ludzi z niepełnosprawnościami, którzy trenowali grę w hokeja. To był pierwszy sport, który zacząłem uprawiać po wypadku. Po dwóch latach poznałem prezesa Polskiego Związku Sportu Niepełnosprawnych „Start” z Jeleniej Góry, który zaproponował mi narciarstwo biegowe. Pomyślałem, że to jakiś żart. Pokazano mi, jak się biega na nartach w pozycji siedzącej. I okazała się, że da się to robić.

Karierę zakończyłem w 2002 r. po igrzyskach paraolimpijskich w Salt Lake City, cztery lata wcześniej byłem też w Nagano. Nie miałem nigdy sponsorów czy stypendiów, a trzeba było z czegoś żyć. Za całe moje wieloletnie przygotowanie sportowe płaciłem zarobionymi przez siebie pieniędzmi. Zacząłem rozwijać moją drugą pasję – otworzyłem zakład fotograficzny, który prowadzę do dziś. Potem zająłem się trochę pracą samorządową, byłem radnym Zawidowa, działałem w powiatowej komisji ds. osób niepełnosprawnych. Angażowałem się w różne spotkania osób z niepełnosprawnościami i w aktywną rehabilitację. Chcieliśmy z prof. Śliwińskim stworzyć klub sportowy dla niepełnosprawnych, ale nie było zbyt wielu zainteresowanych i w sumie tak jest do dziś. Ciężko jest przekonać niepełnosprawnych do aktywności, ruchu. Staram się ich namawiać, pokazywać na swoim przykładzie, że da się to robić, ale to trudne.

Trening pod domem

Przez te lata brakowało mi zawodowego sportu. Dysk wybrałem dlatego, że mogę go uprawiać stacjonarnie i pogodzić życie rodzinne, zawodowe z karierą sportową. Trenując narciarstwo, musiałem wyjeżdżać na długie zgrupowania na śniegu. W domu nie było mnie praktycznie od października do marca. Teraz też mam zgrupowania, ale są rzadsze i krótsze, a na co dzień trenuję „pod domem”. W 2015 r. zacząłem rzucać dyskiem. Dwa lata później pojechałem na mistrzostwa Polski, a w 2018 r. zdobyłem mistrzostwo Europy.

Od poniedziałku do piątku po godzinie 17, czyli po skończeniu pracy, idę albo na trening rzutowy, albo na siłownię. Latem dochodzi jeszcze jeden trening rzutowy w soboty. Najcięższe treningi siłowe odbywają się późną jesienią i zimą. Od marca bardzo powoli dochodzi dynamika, ale najbardziej skupiam się na niej na miesiąc przed zawodami.
Od pięciu lat moją trenerką jest Małgorzata Niedźwiecka, która uczy wychowania fizycznego w szkole podstawowej, do której chodziłem – zaczęła tam pracę jeszcze przed moim wypadkiem. Oczywiście ukończyła niezbędne kursy trenerskie. Pracujemy razem głównie nad techniką, a treningi siłowe opracowuję sobie sam.

Pierwsze lata najważniejsze

Już na samym początku, gdy jako nastolatek trafiłem do prof. Śliwińskiego, usłyszałem, że jeśli zaprzestanę usprawniania się, skończy się to przykurczami w odcinkach, których nie używam, powstaną zwapnienia w stawach. Profesor mówił, że szczególnie u młodego człowieka, który jeszcze się rozwija, pierwsze lata rehabilitacji są najważniejsze. Z fizjoterapeutami pracowałem bardzo intensywnie do mniej więcej 21. roku życia. Po 33 latach siedzenia na wózku nie mam żadnych przykurczy ani zwapnień. Normalnie funkcjonuję. Ze wsparcia fizjoterapeuty korzystam podczas zgrupowań, ale na co dzień nie ma takiej potrzeby. Inna sprawa, że jestem osobą bezkontuzyjną, nigdy nie doznałem poważniejszego urazu.

Redakcja poleca

Złote Tokio

Do Japonii przylecieliśmy dwa tygodnie przed igrzyskami na zgrupowanie i potrzebną aklimatyzację. Mieliśmy przypisanych swoich fizjoterapeutów, jeden przypadał na trzy–cztery osoby. Nie ma czegoś takiego, żeby na każdym zgrupowaniu czy zawodach zajmował się nami ktoś inny. Z Michałem Sówką współpracowaliśmy kilka ostatnich lat. On doskonale mnie zna, wie wszystko o moim ciele. Jego pomoc była nieoceniona.

Największym problemem w Tokio była oczywiście pogoda. Gorąco, 95 proc. wilgotności i zero wiatru, więc w ogóle nie niosło dysku. Wiedzieliśmy, że tak będzie. Zadbaliśmy o odpowiednią ilość elektrolitów i zmagazynowaną wodę w mięśniach, ale i tak było ciężko. Zdobycie złotego medalu na paraolimpiadzie było warte tego wysiłku.

A do Japonii, i to znów we wrześniu, wrócę za rok na mistrzostwa świata w Kobe.

Daj znać, co sądzisz o tym artykule :)
Lubię to!
0
Przykro
0
Super
0
wow
0
Wrr
0

© 2020 Magazyn Głos Fizjoterapeuty. All Rights Reserved.
Polityka prywatności i regulamin    kif.info.pl

Do góry