Redaktor "Głosu Fizjoterapeuty"
– Po wypadku z udziałem pijanego kierowcy, w którym doznałam czterokończynowego porażenia, wylądowałam w szpitalu, w którym rehabilitacja była całkowitą pomyłką – mówi Judyta Pożerniuk, PR-owiec, grafik, prawnik, założycielka Fundacji Para-NORMAL Activity.
Porażenia czterokończynowego doznałam w wyniku wypadku samochodowego z udziałem pijanego kierowcy. To było 17 lat temu, gdy miałam 17 lat, więc taką samą część życia chodziłam, co teraz jeżdżę na wózku.
Po wypadku wylądowałam w szpitalu, w którym rehabilitacja była całkowitą pomyłką. Gdy tylko wypisali mnie do domu, zaczęło się szukanie ośrodków rehabilitacyjnych. Najpierw był turnus w Konstancinie, gdzie wreszcie rehabilitowano mnie tak, jak należy to robić w przypadku osób po uszkodzeniu rdzenia. Poznałam tam świetnego fizjoterapeutę, który polecił mi gabinet w Krakowie. Posłuchaliśmy go i wraz z mamą przeprowadziłam się tam na cztery i pół roku z Wrocławia. W szkole otrzymałam indywidualny tok nauczania, co dwa tygodnie jeździłam do domu, gdzie przychodzili do mnie nauczyciele.
W stanie gotowości
W międzyczasie ten mały gabinet w Krakowie rozrósł się do sporej kliniki, w której rehabilituję się do dziś – wciąż u tej samej fizjoterapeutki pani Agnieszki Ochocińskiej. Teraz mieszkam we Wrocławiu, ale jeżdżę tam co jakiś czas na miesiąc. Poza tym trzy razy w tygodniu przychodzi do mnie fizjoterapeuta. W ciągu lat oczywiście szukałam ośrodka na miejscu, ale nie znalazłam odpowiedniego. W Polsce jest niewiele gabinetów, które są przygotowane na postepowanie z tetraplegikami. Poza tym jestem zwolenniczką fizjoterapii bez maszyn. Mam już 17 lat doświadczenia, niejednego już próbowałam i uważam, że zwykłe ćwiczenia dają o wiele lepsze efekty niż np. egzoszkielety.
Czy miewam kryzysy? Bycie na wózku to jeden wielki kryzys. Jestem dorosła, wiem, że muszę się rehabilitować do końca życia, ale dostosowuję terapię do siebie. Po ciężkich wypadkach czy chorobach człowiek żyje rehabilitacją, ale życie pozostaje gdzieś w tle, bo zdrowie jest najważniejsze. Nigdy nie zrezygnowałam ze szkoły, nawet jak byłam pacjentką leżącą. Skończyłam w sumie trzy kierunki, na studia dojeżdżałam z Krakowa do Wrocławia co dwa tygodnie, bo bardzo mi zależało, żeby w tej fizjoterapii nie zgubić życia. Widziałam takie przypadki. Kiedyś rehabilitacja zajmowała mi większość czasu. W pewnym momencie dotarło do mnie, że osiągnęłam maksimum tego, co się dało i teraz już tylko mogę, a raczej muszę, utrzymywać ten stan. Postępy będą się jeszcze zdarzać, ale nie będą wielkie, bo doznany przeze mnie uraz po prostu na więcej nie pozwoli. Moim głównym celem jest utrzymywanie się w takim stanie, że jeżeli kiedyś naukowcy wymyślą coś, co by odmieniło moje życie, to moje ciało jest na to gotowe. Nie mam żadnych przerostów, żadnych skostnień, żadnych przykurczów, regularnie jestem pionizowana, mam zadbany pęcherz. Trzymam ciało w stanie gotowości. A nawet jeśli za mojego życia nie uda się przywracać sprawności osobom z przerwanym rdzeniem, to będę żyła najlepiej jak się da w tym stanie.
Miliard powtórzeń
W fizjoterapii najważniejsze wydaje mi się dostosowanie ćwiczeń do pacjenta i modyfikowanie ich w trakcie terapii. Fizjoterapeuta musi być kreatywny, bo kwestią bardzo przeszkadzającą w rehabilitacji jest nuda. Ludziom sprawnym się wydaje, że skoro ćwiczenia to dla nas powrót do życia, to nić innego nie robimy, tylko z pełną radością i uśmiechem gnamy na fizjoterapię. A to nieprawda, bo ćwiczenia są bardzo nużące i mimo tego, że zdajemy sobie sprawę, jak bardzo są nam potrzebne, to po wykonaniu miliarda powtórzeń naprawdę człowiekowi się odechciewa. Pani Agnieszka pyta mnie, czego potrzebuję. Na początku było to samodzielne uczesanie się, więc tego się uczyłyśmy. A potem jak założyć spodnie. Ważne jest, żeby ćwiczenia w jak największym stopniu przekładały się na życie codzienne, a po drugie, żeby nie były nużące. Jasne, że niektóre trzeba wielokrotnie powtarzać, ale pomiędzy należy wplatać coś nowego, co ekscytuje, motywuje, daje kopa do rywalizacji samemu ze sobą.
Wolność
Pierwszy miesiąc po wypadku spędziłam w śpiączce, a przez kolejne miesiące tylko leżałam. Potem nastąpił okres, gdy przez długi czas wózek był niechcianym kolegą. Wiadomo że bez niego nie byłam w stanie się przemieszczać. Ale nie mogłam na niego patrzeć. Nie chciałam nawet, aby stał w tym samym pomieszczeniu, w którym byłam. Gdy już tak naprawdę na niego usiadłam, to zrozumiałam, że daje mi wolność. W Polsce jest on zdemonizowany, mówi się, że ktoś „jest przykuty do wózka”. A to nieprawda. Dzięki niemu mogę gdzieś pójść, coś zobaczyć, zwiedzić. Wyjść sama z domu.
Kiedy rozmawiam z kimś świeżo po wypadku, mówię, aby nie myślał o tym, że będzie chodzić, bo do tego jest bardzo długa droga. Niech myśli o podstawowych rzeczach: chcę sam zrobić herbatę, chcę się sam ubrać, chcę sam wyjść z domu. Te cele krótkoterminowe pozwalają nam się bardziej zmobilizować. Planując, że znów będą chodzić, przezywają zawód, buntują się, przestają ćwiczyć i tylko opóźniają powrót do społeczeństwa, do życia.
Chyba zawsze będę pamiętać moje pierwsze fizjoterapeutyczne sukcesy. Gdy byłam jeszcze pacjentką leżącą, byłam w stanie zgiąć rękę, ale już nie mogłam jej sama wyprostować. W którymś momencie okazało się, że już mogę. To było niesamowite. Następnym osiągnięciem było to, że dało się posadzić mnie na leżance z nogami w dół i nie musiałam się podpierać, żeby siedzieć.
Kiedy byłam leżąca, ciocia zaprosiła do mnie tetraplegika. Zachwyciło mnie, że był w stanie złapać łyżeczkę i posłodzić sobie kawę, napić się. Byłam w szoku, że można to robić przy czterokończynowym porażeniu. I on powiedział mi: „Ty też będziesz umiała to zrobić, nauczysz się”.
Daj znać, co sądzisz o tym artykule :)
Redaktor "Głosu Fizjoterapeuty"