Teraz czytasz
Jak się walczy z nieznanym wrogiem?

 

Jak się walczy z nieznanym wrogiem?

  • FIZJOTERAPEUTA NA ODDZIALE REHABILITACJI NEUROLOGICZNEJ Z PODODDZIAŁEM REHABILITACJI PACJENTÓW W ŚPIĄCZCE

W Brzegu mamy oddział rehabilitacji neurologicznej, na którym znajduje się 25 łóżek. Około 80 proc. naszych pacjentów jest po udarach, reszta po operacjach neurochirurgicznych, urazach czaszkowo-mózgowych czy trepanacjach czaszki z powodu udaru krwotocznego. W marcu tego roku, po bardzo długich przygotowaniach, ruszyliśmy także z sześcioosobowym pododdziałem rehabilitacji osób dorosłych w śpiączce. Mamy więc duże doświadczenie w pracy z pacjentami z bardzo niską odpornością lub szczepami alarmowymi. Procedury są już od lat opracowane. Zawsze powtarzam, że nie ma problemu, jeśli znamy wroga, jeśli wiemy, z jakim patogenem mamy do czynienia. Nawet jeśli jest najgorszy – możemy się na niego przygotować. Inna jest sytuacja, gdy nie wiemy co to za wróg.

Nieznany wróg

Na początku marca zaczęli przyjeżdżać do nas pacjenci z ośrodków, w których – jak się później okazywało – potwierdzano zakażenia koronowirusem. Wtedy jeszcze pacjenci nie byli diagnozowani, my nie mieliśmy prawnych możliwości testowania, więc nie wiedzieliśmy, z czym do nas przychodzą. Panował wielki chaos. Myślę, że w styczniu czy lutym, gdy oglądaliśmy relacje z Chin, wszyscy w Polsce nie uważaliśmy, że te problemy dotkną i nas. Gdy przeniosło się to do Europy, to podczas odpraw mówiliśmy: „Matko, jak to dojdzie do Polski, to my sobie nie poradzimy, nie jesteśmy w ogóle przygotowani”. Zaczęliśmy działać – dyrektor szukał maseczek i innych środków ochrony. Jednak już wtedy zaczynało wszystkiego brakować i jako szpital, i jako pracownicy, zostaliśmy z tym sami. Aseptyków i antyseptyków była znikoma liczba, wystarczało nam ich tylko na pacjentów śpiączkowych. Przez pierwsze tygodnie wydzwaniałem po ludziach, fundacjach, znajomych, którzy znali kogoś, kto może zna kogoś, kto mógłby zrobić dla nas przyłbice czy uszyć maseczki, przynieść płyn do dezynfekcji. Były to akcje internetowe, telefoniczne. Dzień się zaczynał i kończył na dzwonieniu i proszeniu o wsparcie, bo nie mieliśmy nic. Trzeba było szybko się przeorganizować na oddziale, co samo w sobie nie było dla nas czymś nowym, bo już wcześniej zamykaliśmy oddział chociażby podczas zachorowań na grypę. Teraz jednak wyglądało to inaczej. Ograniczyliśmy liczbę osób przebywających w niektórych pomieszczeniach do jednej–dwóch. Codzienne monitorujemy personel. Z różnych powodów część koleżanek i kolegów zrezygnowała z pracy, głównie ze strachu o własne dzieci i opiekę nad nimi oraz w obawie o rodziców, z którymi mieszkają. Z tymi, którzy zostali, podzieliliśmy się tak, aby jak najmniej się ze sobą stykać, ale przecież wciąż musimy wymieniać między sobą informacje o pacjentach. Dla bezpieczeństwa przestaliśmy organizować większe odprawy.

Strach

Gdy zobaczyliśmy, co zaczyna dziać się w innych ośrodkach medycznych, ogarnął nas wielki strach – o pacjentów, samych siebie i naszych bliskich. Lęk przeniósł się także poza szpital, do naszych domów. Początkowo gdy wracałem z pracy do domu, rodzina krzyczała: „Wskakuj do wanny i niczego nie dotykaj!”. Dziś już bliscy wiedzą, że ja od razu lecę pod prysznic się szorować i zrzucam wszystkie rzeczy, które miałem na sobie w szpitalu, ale wtedy nawet moje dziecko się bało… Łatwe to nie było. Teraz się z tego śmieję, ale wcześniej nie raz stojąc pod tym prysznicem, zastanawiałem się, czy dobrze robię, wracając do domu, może lepiej byłoby poszukać jakiegoś innego rozwiązania. Zdarzyło się parę razy, że gdy otrzymywaliśmy informację, że trafił do nas pacjent z oddziału, gdzie doszło do transmisji, część z nas przychodziła już do pracy spakowana na wypadek, gdyby doszło do wykrycia ogniska i u nas. Byliśmy przygotowani, że nie będziemy stąd wychodzić. Było nam ciężko. A dzisiaj już zaczynamy się powoli przyzwyczajać. Zdajemy sobie sprawę, że to wszystko długo potrwa. Myślę, że wszystkim fizjoterapeutom, którzy nie odeszli od swoich pacjentów, należy się wyraźny ukłon.

Pacjenci cierpią w samotności

Plany otwarcia pododdziału śpiączkowego pojawiły się cztery lata temu. Cała organizacja, szkolenia, przebudowa oddziału i wyposażenie go skończyły się w lutym. Na początku marca miało odbyć się wielkie otwarcie, ale oczywiście już nie mogło to mieć miejsca, skończyło się na spotkaniu personelu z dyrektorem. A następnego dnia przyjechał już do nas pierwszy pacjent, który tylko czekał tę możliwość na OIOM w Opolu. Codziennie odbieramy kilkadziesiąt telefonów od rodzin. Bardzo się baliśmy otwierać oddział w tym czasie, ale tu nie trafiają pacjenci przypadkowi, z lekkimi objawami. Oni naprawdę nas potrzebują. Niestety jedyny kontakt z bliskimi pacjenci śpiączkowi mają tylko przez telefon, Skype lub gdy rodzina nagra się na dyktafony i prześle nam nagranie, abyśmy je odtworzyli przy ich łóżkach. Najbardziej tragiczne jest to, że w przypadku pacjenta w śpiączce kontakt z bliskimi jest jednym z najważniejszych elementów terapii. Ich głos i dotyk są bardzo istotne w powrocie do świadomości i do życia. Gdy ten głos jest przekazany za pośrednictwem jakiegoś nośnika, nie ma już takiej mocy. A dotyku kochanej osoby nie zastąpi nic. Ten długotrwały brak kontaktu z rodzinami jest straszny także dla naszych pacjentów z oddziału neurologicznego. Gdy wcześniej zamykaliśmy oddział z powodu grypy, trwało to dwa, góra trzy tygodnie. Teraz są to już prawie dwa miesiące. Jesteśmy świadkami bardzo ciężkich sytuacji, jak wtedy, gdy podwozimy pacjentów do szyby, żeby mogli zobaczyć się z najbliższymi i porozmawiać przez telefon patrząc na siebie. Dotykają tej szyby, jakby chcieli poczuć dłonie bliskich. Towarzyszą temu ogromne emocje z obu stron… Jest ciężko, jest bardzo ciężko.

Sami musimy o siebie dbać

Powoli opanowujemy już nasz strach związany z samą chorobą, ale zaczynamy obawiać się czegoś innego – prawnych konsekwencji. Coraz częściej na różnych stronach internetowych pojawiają się głosy, że jeśli dojdzie do zarażenia pacjenta, nie daj Boże z powodu personelu, to nie damy rady się obronić przed ewentualnymi pozwami. Dyrektor naszego szpitala gwarantuje nam, że stanie w obronie pracowników… ale czy to wystarczy? A poza tym taka sytuacja będzie się dla każdego z nas wiązać z dużym stresem. Nie ma prawa, które zakładałoby z góry, że idziemy do pacjenta po to, aby mu pomóc, a nie zaszkodzić, ale że zawsze może coś pójść nie tak. Postanowiliśmy na wszelki wypadek sami się przetestować. Zapłaciliśmy za testy immunologiczne z własnych kieszeni, bo skoro nie mamy dowodów na to, że mieliśmy kontakt z zakażonym pacjentem, to badania się nam nie należą. Zrobiliśmy to w trosce o zdrowie swoje, rodzin i pacjentów. Czekając na testy, obawiamy się jednak już ich wyników, bo jeśli ktoś okaże się zarażony, to nas zamkną. Jako fizjoterapeuci wspieramy się pisząc do siebie na wspólnych grupach. Taki kontakt mamy teraz o wiele częstszy niż osobisty. Obiecujemy sobie, że jak tylko to wszystko się skończy, to zrobimy sobie wielką imprezę. Myślę, że nikt teraz o tym nie myśli, ale każdy z nas zapewne dość mocno odreaguje te tygodnie, miesiące… Najgorsze są wieczory, gdy mózg się uspokaja, a nagle przychodzi sto tysięcy myśli o zagrożeniach, analizuje się sytuacje, układa kolejne sprawy. Człowiek się zastanawia, co poprawić, jak zmniejszyć ryzyko, jak tam reszta personelu, co się dzieje u pacjentów? Święta były bardzo ciężkie, pomimo wolnego musiałem przyjechać pomóc, bo żal serce ściskał na myśl, że pacjenci będą tu sami, bez ruchu. Ale skoro ktoś wybrał sobie taką pracę, to ją kocha.

Dariusz Banikmagister rehabilitacji ruchowej, specjalista z fizjoterapii. Absolwent studiów podyplomowych z pedagogiki oraz studiów z zarządzania w służbie zdrowia. Koordynator fizjoterapeutów, kierownik Oddziału Rehabilitacji Ogólnoustrojowej Dziennej oraz Fizjoterapii Ambulatoryjnej w Brzeskim Centrum Medycznym. Członek KRF z województwa opolskiego.

Daj znać, co sądzisz o tym artykule :)
Lubię to!
0
Przykro
0
Super
0
wow
0
Wrr
0

© 2020 Magazyn Głos Fizjoterapeuty. All Rights Reserved.
Polityka prywatności i regulamin    kif.info.pl

Do góry