Teraz czytasz
Moje życie bez sportu byłoby bledsze

 

Moje życie bez sportu byłoby bledsze

  • Wiem, co to jest ekstremalny wysiłek – o tym, jak doświadczenie zdobyte w sporcie przekłada się na pracę z pacjentem i dlaczego fizjoterapeutki nie chcą się bić, opowiada dr Agnieszka Stępień.
+1
Zobacz galerię

Jak się zdobywa najwięcej głosów w Polsce (ponad 70% na Mazowszu) spośród kandydatów na delegatów na II Krajowy Zjazd Fizjoterapeutów?

Ciężką pracą i wielką pasją. Myślę, że jeśli człowiek przez lata coś robi, zdobywa zaufanie innych, to staje się rozpoznawalny w środowisku. Ja nie zabiegałam o te głosy, nie spodziewałam się, że uzyskam taki wynik. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy na mnie zagłosowali.

Wśród fizjoterapeutów to kobiety stanowią większość, prawda?

Tak, 75 proc. przedstawicieli naszego zawodu to kobiety.

Jednak na liście delegatów spośród 10 osób, które otrzymały największą liczbę głosów, jest aż sześciu mężczyzn.

To wynika z tego, że kobiety nie chcą się bić.

Nie chcą czy nie potrafią?

Myślę, że to kwestia innych wartości, są bardziej pokojowe, mniej nastawione na rywalizację. Kobiety mają mnóstwo obowiązków: pranie, sprzątanie, gotowanie, opieka nad dziećmi, a często i rodzicami. A do tego pracę zawodową. Wiem sama po sobie – nie chcę się bić, inne rzeczy są dla mnie istotniejsze niż władza i kariera. Mam wiele innych obowiązków i celów, których realizacja ma dawać coś innym. To nie tylko kwestia fizjoterapeutek. To mężczyźni stoją na czele zarządów, a kobiety są schowane. Nie mają czasu, żeby się pokazywać.

To dlaczego zdecydowała się Pani zostać prezesem Stowarzyszenia Fizjoterapia Polska?

Współzakładałam stowarzyszenie, przez osiem lat byłam członkiem zarządu. Byłam tam jedyną kobietą, co było ciekawym doświadczeniem. Nieraz byłam świadkiem „męskich” rozmów. No, czasem było ostro – ożywione dyskusje, ścieranie się poglądów. Mój głos był spokojniejszy. Gdy doszło do kompletowania nowego zarządu, okazało się, że jestem osobą z największym doświadczeniem.

Ile jest teraz kobiet w zarządzie?

Mam jedną koleżankę, a pozostała trójka to mężczyźni. Bycie prezesem stowarzyszenia to naprawdę ciężka praca. Poświęca się na to mnóstwo czasu, trzeba mieć wiele pomysłów i umieć je zrealizować, mieć dobre kontakty z różnymi ludźmi. Nie otrzymuje się za to pieniędzy, a odpowiada się za wpływy składek członkowskich, żeby mieć z czego utrzymać stowarzyszenie.

Ile poświęca Pani czasu na pracę w stowarzyszeniu?

Wczoraj już poświęciłam dwie godziny, dziś czeka mnie sporo telefonów w związku z wykładami dla studentów – to pewnie kolejne dwie godziny. I tak właściwie codziennie. Cały zarząd ciężko pracuje na rzecz stowarzyszenia.

Działalność naukowa SFP w czasie pandemii jest imponująca. Zorganizowaliście ponad 70 webinarów ze wszystkich dziedzin medycyny, w których wzięło około 7 tysięcy fizjoterapeutów. To musiał być bardzo intensywny czas.

Tak, to prawda. Początkowo była to nasza reakcja na lockdown. Wiele naszych koleżanek i kolegów, ze względu na odgórne ograniczenie usług fizjoterapeutycznych, pozostało w domach, inni mierzyli się z nowymi wyzwaniami. Webinary miały wspomagać rozwiązywanie przez fizjoterapeutów nowych problemów medycznych, a zarazem zapewnić wsparcie psychiczne i oderwanie od ponurej rzeczywistości. To był ogromny wysiłek, taki jak organizacja kilku konferencji naukowych. Pandemia trwa, a my siłą rozpędu i dobrych emocji kontynuujemy nasze działania. Tak rozumiem powinność towarzystwa naukowego. Musimy być drogowskazem dla innych. Jestem bardzo wdzięczna całemu zarządowi głównemu, zarządom oddziałów oraz wszystkim członkom stowarzyszenia i wykładowcom, którzy zaangażowali się dla dobra innych. Od września zapraszamy na kolejne webinary! Jako towarzystwo naukowe swoją wiedzą wspieraliśmy też organizacje pacjentów, które zwróciły się do nas z prośbą o pomoc. To także było nowe doświadczenie oraz olbrzymia satysfakcja.

Skoro nie da się być tylko prezesem, to czym jeszcze Pani się zajmuje?

W 2004 r. założyliśmy z mężem Centrum Rehabilitacji Funkcjonalnej ORTHOS. Pracuje tu ponad 30 osób, co przekłada się na sporą ilość pracy organizacyjnej – na faktury czas mam dopiero wieczorem. Codziennie przyjmuję swoich pacjentów. Mniej więcej 70 proc. z nich to dzieci i młodzież, w tym spora część w ciężkim stanie – z zanikami mięśni, korzystające z respiratorów. Praca z nimi wymaga silnej psychiki i dużo uśmiechu.

Bo powodzenie terapii w takich przypadkach jest niepewne?

Nie tylko. W gabinetach widzimy tragedie całych rodzin, ich problemy, konflikty między rodzicami. Zdarza się, że mama prosi mnie, abym pomogła jej wciągnąć w opiekę nad dzieckiem ojca, bo mąż się nie angażuje. To są sytuacje, które wymagają wiele energii. Na studiach nie szkolono nas do rozwiązywania takich problemów psychologicznych. A ludzie się do nas z tym zwracają pewnie dlatego, że spędzamy ze sobą wiele czasu, często przychodzą do nas latami. Niektórzy uważają nas za członków rodziny. Nieraz fizjoterapeuta zna więcej tajemnic niż partner.

Drzwi zamykają się za pacjentem, ale ich problemy z Panią zostają?

Mam wrażenie, że czasem się nie zamykają, bo niektórzy pacjenci wymagają, aby być w kontakcie także po tej godzinnej wizycie. Proszę pamiętać, że wiele dzieci, którymi się opiekujemy, cierpi na poważne choroby. To jest część mojego życia. Jednak choć to może brzmi dość obciążająco, to ja uwielbiam tę pracę. Rodzi się z niej wiele wspaniałych chwil i inicjatyw. Np. mamy pacjenta z bardzo rzadką chorobą. Namawiałam jego rodziców, żeby założyli stowarzyszenie albo fundację, bo dzięki temu będzie im o wiele łatwiej uzyskać np. dostęp do specjalistów. Oni są bardzo zajęci, ale kilka dni temu zadzwonili i powiedzieli: „dojrzeliśmy do tego”. A to już kolejna organizacja, na którą pomysł zrodził się w naszym gabinecie, a teraz będzie wspierać wielu chorych.

Dobro idzie dalej?

Tak! To jest fantastyczna część mojego życia zawodowego, ale chciałabym też może opowiedzieć coś o moim życiu prywatnym.

Właśnie chciałam zapytać, jak mając tyle obowiązków, zakłada się rodzinę, wychowuje dzieci.

Gdy dzieci były małe, moje życie było trochę mniej intensywne. Mam dwóch, już dorosłych, wspaniałych synów. Jeden właśnie został lekarzem, a drugi ukończył studia magisterskie z fizjoterapii. W rodzinie jest więc dwoje fizjoterapeutów i dwóch lekarzy, bo jeszcze lekarzem jest mój mąż.

Chcieliście, aby dzieci poszły w wasze ślady?

Nie namawialiśmy ich, to samo tak wyszło, nasiąkali tym od urodzenia. Myślę, że zrealizują się w tych zawodach, ale wiem też, ile będzie to wymagało zaangażowania, pracy. A do tego przez co najmniej pierwsze lata będą za to bardzo słabo wynagradzani. Przecież pensja około 3 tys. zł jest po prostu uwłaczająca, inaczej tego nazwać nie można. Dobrze pamiętam to uczucie. Gdy dzieci były małe, nie było nas stać na pampersy, a zupy w słoiczkach były nieosiągalnym luksusem. A do tego nie zawsze miałam dla nich czas, często siedziałam po nocach z nosem w książkach. Synowie wiedzieli więc, ile ta praca będzie ich kosztować. Ale dziś mają bardziej otwarte głowy, niż my mieliśmy, więcej możliwości rozwoju. Tak samo zresztą jak moi studenci. Żeby tylko chcieli się rozwijać.

A nie chcą?

Studenci?

Tak.

Uczę studentów od 25 lat. Myślę, że chcą, ale czasem życie im nie pozwala. Tu znów wracamy do tematu kobiet. Miewałam bardzo ambitne studentki, które chciały się rozwijać, ale zachodziły najpierw w jedną, a potem drugą ciążę i porzucały te plany. W życiu kobiety jest taki okres, kiedy bardzo ciężko robić kilka rzeczy równocześnie. Ale wielu się to udaje, bo są pracowite i mądre. Studenci fizjoterapii są naprawdę wyjątkowi. Są otwarci, bezpośredni, dociekliwi, wspaniali. Po studiach entuzjastycznie rzucają się w wir pracy, ale nie można zapomnieć o swoim dobrostanie psychicznym. Przestrzegam studentów przed nawiązywaniem zbyt dużej bliskości z pacjentami, bo może to prowadzić do wypalenia. Mam wielu znajomych fizjoterapeutów, którzy leczą się na depresję. Pojawiły się badania, mówiące o tym, że 25 proc. fizjoterapeutów z powodu bliskiego kontaktu jest wypalonych zawodowo. A wtedy nie ma siły, aby z kimś się dzielić. Pacjentom, którzy za bardzo sami będą przekraczać granicę, należy powiedzieć „stop” – to jest moja strefa prywatna, nie wolno tu wchodzić.

Skąpy strój pacjenta, który jest potrzebny, aby fizjoterapeuta mógł go zbadać czy przeprowadzić swoje zabiegi, może sprzyjać złemu odczytaniu intencji?

Zdarzało mi się, że rozebrany pacjent, którego dotykałam, dawał mi informację zwrotną, że wchodzimy – jego zdaniem – w jakąś relację. Zaczęłam o tym rozmawiać z innymi fizjoterapeutami i okazało się, że wielu z nich spotyka się z taką sytuacją na co dzień. Musimy na to bardzo uważać, ponieważ cielesność jest dla fizjoterapeutów czymś innym niż dla reszty ludzi. Dotyk jest istotną częścią naszego leczniczego oddziaływania, charakterystyczną dla naszego zawodu już od pierwszych lat edukacji.

Przydałyby się zajęcia z psychologii?

One są na studiach, ale teoria to za mało. Fizjoterapia jest wyzwaniem. Jest złożona z wielu elementów – z jednej strony mamy wiedzę, czyli to czego uczymy się na studiach i podczas kształcenia podyplomowego. Potem kompetencje związane z kontaktem z drugim człowiekiem – jak z nim rozmawiać, prowadzić tę relację, sprawić, aby szczerze opowiadał o swoich problemach. Dochodzi cała sfera psychologiczna – jak reagować, gdy moim pacjentem jest dziecko, a w gabinecie nagle „rozsypuje się” jego mama. Nie mogę jej jakoś nie wesprzeć, bo bez silnej mamy, nie będzie silnego dziecka. To wszystko stawia nas bardzo wysoko pod względem stopnia bliskości z pacjentami. To jest bardzo fajne, ale też i trudne.

Redakcja poleca

Brzmi to jak duże wyzwanie stojące przed fizjoterapią, żeby przedstawiciele zawodu byli lepiej przygotowywani do pracy pod względem właśnie psychologii.

To już się na szczęście dzieje. W mojej uczelni, Akademii Wychowania Fizycznego, trwają badania dotyczące bliskości i komunikacji. Myślę, że dość szybko pojawi się wiedza naukowa, ale to coś innego niż praktyka. Wszyscy fizjoterapeuci będą musieli sami przez to przejść. Ale muszą mieć od kogo się uczyć. Ja miałam swojego mentora. W czasie egzaminowania studentów stałam przy boku prof. Andrzeja Seyfrieda. Jaki on miał kontakt z pacjentami! Jak czarował, kłaniał się – on był cały dla pacjenta, pochłonięty jego problemem i uczył nas tego. Obecnie często brakuje nam na to czasu.

Szczególnie jak pracuje się np. w sanatorium, gdzie co 20 minut wchodzi kolejny pacjent.

Jestem pełna podziwu dla tych ludzi, którzy tam pracują i są w stanie to wszystko ogarnąć. U mnie konsultacja trwa 45 minut i nigdy się nie wyrabiam. Optymalnie dla mnie byłoby, gdyby wizyty trwały 1.5 godziny. Wtedy na spokojnie zbadałabym pacjenta, przeprowadziła wywiad, wytłumaczyła wszystko, wykonała działania terapeutyczne, zadała ćwiczenia do domu i uzupełniła dokumentację medyczną.

Bez tej papierkowej roboty na koniec nie byłoby prościej? Miałaby Pani więcej czasu dla pacjenta.

Dokumentacja medyczna jest dla dobra pacjenta. Gdy mamy wielu chorych, najzwyczajniej mogą zacząć nam się mylić. Nie ma możliwości, abyśmy zapamiętali szczegóły dotyczące każdej osoby. Ja bardzo dużo piszę w dokumentacji medycznej, to jest niezwykle ważne pod względem klinicznym. W momencie gdy coś zapisuję, nagle sobie uświadamiam, że to może wynikać z tego, co opisałam pięć minut wcześniej. Jeśli te dwa elementy mi się łączą, od razu to zapisuję, bo potem mogę nie powiązać tych faktów. Dokumentację prowadzę nieprzerwanie od 15 lat. To jest mój skarb. Przychodzi do mnie pacjent, którego nie widziałam od roku. Badam go, zaglądam do jego karty i od razu wiem, co się zmieniło w jego ciele i na czym muszę się skupić. Myślę, że też dlatego pacjenci do mnie wracają. Pracuję w zawodzie ponad 20 lat. Pod opieką mam całe rodziny, od babć, przez rodziców, po maleńkie dzieci. Po 15 latach mogę wyciągnąć kartę z archiwum i zobaczyć, czy matka nie miała zmian, które teraz pojawiają się u jej dziecka.

Skąd w Pani życiu pomysł na fizjoterapię?

Rodzice od maleńkiego wdrażali mnie i brata w sport. Jak byłam przedszkolakiem, to w telewizji w niedziele o godz. 13 oglądaliśmy zawody pięściarskie. Znałam wszystkich bokserów! Chodziłam też z rodzicami na mecze piłkarskie Legii. Od 4 klasy uprawiałam przez lata lekkoatletykę. To była moja największa pasja. Gdy miałam 17 lat zostałam akademicką wicemistrzynią Polski w rzucie oszczepem, byłam też medalistką w skoku w dal. W klasie maturalnej zerwałam na zawodach mięsień i kariera sportowa w lekkoatletyce legła w gruzach. Całe liceum trenowałam też siatkówkę, byłam niezła. Ale – według ówczesnego trenera AZS AWF – za niska na siatkarkę, więc mnie nie przyjął. Jestem do dzisiaj na niego wściekła. Za to moi synowie grają w siatkówkę i jestem ich oddanym kibicem. Co do studiów to wiedziałam, że chcę iść na AWF, z czasem zainteresowałam się konkretnie rehabilitacją. Po zdaniu matury zostałam wezwana na dywanik do pani dyrektor, gdzie czekała już nauczycielka matematyki. Zabroniły mi iść na rehabilitację, mówiły że marnuję taki potencjał, że powinnam iść na matematykę albo ekonomię. A co teraz robię? Liczę, mierzę, badam odchylenia kątowe, napisałam doktorat z biomechaniki oraz kilka prac naukowych na jej temat. I tu się zrealizowała moja wiedza matematyczna.

Sport sprzed lat pomaga Pani dziś w pracy?

Wiem, co to jest ekstremalny wysiłek. Wiem, co to znaczy wymiotować po treningu. Wiem, co to znaczy być tak zmęczonym, żeby nie być w stanie wstać z łóżka. I to doświadczenie zdobyte przez ciało przekładam na pacjentów. Bo gdy prowadzi się pacjenta z SM czy zanikiem mięśni, to wiadomo, co złego można mu zrobić, gdy się go przeciąży. Takiego doświadczenia nie mają osoby, które nie trenowały. Ubolewam, że treningów sportowych w uczelniach medycznych jest coraz mniej.

Podczas rozmów niektórzy fizjoterapeuci podkreślają, że nie są po AWF, tylko po uniwersytecie medycznym, jakby to było bardziej nobilitujące.

Cóż mogę powiedzieć… Moje życie bez sportu byłoby bledsze i za nic w świecie nie zamieniłabym AWF na inną uczelnię. Wiem, że studenci AWF mogą wydawać się bardziej wyluzowani, bo np. nie mają problemu, aby się przebrać na środku korytarza. Ale to nic dziwnego, skoro mając sportowe doświadczenia, wiedzą, jak to jest, gdy na pięć sekcji przypada jedna szatnia. To właśnie w akademiach wychowania fizycznego wykształcili się pierwsi magistrowie rehabilitacji, a następnie fizjoterapii. Studia fizjoterapii w innych uczelniach rozpoczęły się dopiero w tym wieku. Absolwenci AWF pracują na wszystkich kontynentach. To piękna tradycja, a należy dodać, że pracuję w najstarszym wydziale rehabilitacji w Europie i jestem z tego bardzo dumna.

Lubi Pani uczyć innych?

Pewnie, uwielbiam moich studentów. Praca ze studentami napędza i rozwija. Trzeba odpowiadać na wiele wymagających pytań. A potem można się cieszyć, gdy nasi uczniowie się rozwijają. Jeden z nich jest już doktorem, postacią znaną w środowisku. Poprosiłam go niedawno, aby otworzył konferencję, którą organizowałam. I on tam powiedział publicznie, że jest zaszczycony, że go o to poprosiłam i… że uczyłam go w zeszłym stuleciu! Ale taka prawda, jestem już trochę dinozaurem. Nawet na liście kandydatów na delegatów widziałam wielu moich byłych uczniów, którzy sami są teraz super wykładowcami, pracują klinicznie i naukowo. Nauczyciele wpływają na nasze życie. W pracy ze studentami kieruję się dewizą wspomnianego prof. Seyfrieda, który nam mówił: „Przekazuję wam swoja wiedzę, ale wiem, że wszystkiego nie przyjmiecie. Musicie zdobyć swoje doświadczenie”. Jestem wdzięczna także moim innym nauczycielom. Prof. Zbigniew Trzaskoma, prof. Janusz Domaniecki, prof. Andrzej Wit prowadzili mnie po ścieżce naukowej. Miałam też szansę współpracować z wieloma fantastycznymi ludźmi w zespołach naukowych w Polsce i z granicą. To wielki dar trafić na takich mądrych przewodników. Niektórych nie ma już między nami, ale pozostali w naszej pamięci.

A nie żałuje Pani, że nie zdecydowała się na karierę za granicą?

Gdy pod koniec studiów otrzymaliśmy z koleżankami i kolegami propozycję wyjazdu do pracy w USA, ja nie chciałam jechać, ale część z nas się zgodziła. Nie wiem, czy dziś są szczęśliwymi ludźmi, ale wiem, że są bogatymi specjalistami. Nie żałuję tej decyzji, bo polska fizjoterapia dogoniła amerykańską. Widać to chociażby w przypadku koncepcji PNF, której uczę, a która to powstała właśnie w USA. Teraz dla studentów jest oczywiste, że fizjoterapeuci mają swoją ustawę, samodzielność zawodową, odpowiedzialność. Ale tego nie było pięć-sześć lat temu! Polska zrobiła olbrzymi postęp w stosunku do innych krajów. Przeskoczyliśmy je o epokę. Z racji bycia członkiem organizacji międzynarodowej instruktorów mam kontakt z kolegami z wielu krajów, więc wiem, jak to u nich wygląda. Wydaje mi się, że osoby krytykujące wprowadzane w ostatnich latach w Polsce zmiany, nie mają tej świadomości. Praca w Polsce dała mi jeszcze jeden cenny dar. Mam tu wielu przyjaciół fizjoterapeutów, na których zawsze mogę liczyć.

Ale rację mają też ci, którzy mówią, że jest jeszcze wiele rzeczy do zmiany.

Oczywiście i uważam, że należy kontynuować rozpoczęte prace. Nie wszystko da się zrobić w pięć minut czy nawet podczas pięciu lat, gdy zaczyna się od zera. Potrzebujemy szerokiego spojrzenia na nasz zawód, które nie dotyczy tylko podniesienia zarobków. Bo żeby je podnieść, trzeba zwiększyć zaufanie społeczne do nas. Trzeba mieć wizję rozwoju, promować zawód. Dbać o edukację fizjoterapeutów. Troszczyć się o pacjentów. I pamiętać, że dobro rodzi dobro.

Daj znać, co sądzisz o tym artykule :)
Lubię to!
3
Przykro
0
Super
18
wow
3
Wrr
1

© 2020 Magazyn Głos Fizjoterapeuty. All Rights Reserved.
Polityka prywatności i regulamin    kif.info.pl

Do góry