Teraz czytasz
Od rycerza do fizjoterapeuty

 

Od rycerza do fizjoterapeuty

  • Warto mieć kumpla fizjoterapeutę. Zawsze poratuje przy drobnej kontuzji, gdy przesadzimy z bieganiem, siedzeniem przy komputerze czy zbyt zawziętym machaniem XVII-wieczną szablą, od czego bolą nas nadgarstki. A w wolnym czasie jeszcze uszyje nam żupan – jak Michał Barański z Warszawy
+2
Zobacz galerię

– Miałem 12 lat i chciałem zostać rycerzem – zaczyna swoją historię Michał Barański. To chłopięce marzenie było na tyle silne, że nie zostało zamienione na bycie rycerzem Jedi lub policjantem, ale zaprowadziło go na spotkania grupy trochę starszych od niego nastolatków, którzy rekonstruowali działania bractwa rycerskiego opartego na regule cysterskiej z XIII w. – To były treningi rycerskie, czyli najpierw ćwiczenia jak na zwykłym WF, a potem naparzanie się mieczami. Szybko się wciągnąłem. Po jakichś trzech– czterech latach grupa się rozpadła, bo wszyscy koledzy postanowili zostać prawnikami. Poza mną wszyscy poszli w tym kierunku. A ja zacząłem się bardziej interesować XVII wiekiem.

Halabarda, koń i husaria

Rekonstruktor zajmujący się tym okresem musi posiadać konkretne umiejętności. Po pierwsze, posługiwać się bronią białą, np. szablą, mieczem czy bardziej wymyślnym narzędziem jak halabarda. Michał najczęściej podczas rekonstrukcji używa szabli. Jak podkreśla, dobrych nauczycieli, którzy nauczą jej używać dobrze i bezpiecznie, jest w Polsce niewielu. Tak jak osób, które są w stanie wykonać broń będącą wierną repliką tej z interesującego nas okresu.

Pozostałe niezbędne umiejętności to łucznictwo, użycie broni palnej czarnoprochowej (na którą nie potrzeba zezwolenia). – Największym problemem staje się jazda konna, która jest kosztowna, cała husaria jest droga. Oczywiście brak tej umiejętności nie wyklucza z uczestnictwa w rekonstrukcjach, ale przecież nikt nie chce być w piechocie! – śmieje się Michał. Ale przyznaje, że świetnym jeźdźcem nie jest, szczególnie w porównaniu ze znajomymi trenującymi kilka razy w tygodniu. Sam zaczął się uczyć jazdy konnej dopiero na studiach. W piątki wyjeżdżał na cały weekend z Warszawy pod Tarnów, gdzie uczył go jeden z najlepszych specjalistów od jazdy westernowej w Polsce – podczas rekonstrukcji bitwy nie chodzi przecież o spokojną przejażdżkę, to dość wymagająca aktywność.

Szkaplerz, habit, wykrój

Poza tymi najważniejszymi kompetencjami mogą zawsze przydać się też dodatkowe. W przypadku Michała jest to krawiectwo.

– Jakieś pół roku po tym, jak dołączyłem do tej pierwszej grupy, mieliśmy jechać pod namiot na wyjazd rekonstrukcyjny. Potrzebowałem stroju, którego nie miałem. A ponieważ nie było, gdzie go zdobyć, trzeba było go sobie uszyć. Kolega, który miał wtedy 17 lat, najpierw powiedział, jakie materiały rodzice mają kupić, a potem pokazał mi najprostsze ściegi i uszył jedną nogawicę. Drugą już zrobiłem sam. Uszyliśmy jeszcze habit, szkaplerz i mój pierwszy strój był gotowy.

Już wtedy w internecie było sporo dostępnych wykrojów i instrukcji, jak przygotować kostium zgodnie z wymogami danej epoki, np. na podstawie staropolskich rycin. Według Michała stroje do XV w. nie są problematyczne, kroje nie były wtedy zbyt skomplikowane (chyba że komuś zamarzy się zbroja, a w pobliżu brak kuźni…). Im później, tym potrzeba większych umiejętności i doświadczenia, pojawiają się krzywizny, różne długości i modele.

Kołpak, żupan, żakard

Odkrywanie tych niuansów i szycie coraz bardziej zdobnych strojów nie tylko sprawiało mu przyjemność, ale i było doceniane przez znajomych z rekonstrukcji.

– Zaczęło się od kolegi, który zapytał, czy nie uszyłbym mu stroju. Stwierdziłem, że czemu by nie, mogę spróbować, ale efektu nie gwarantuję – wspomina pierwsze zamówienie. – Potem odezwała się koleżanka, a następnie inny znajomy i kolejny, i kolejny. Początkowo traktowałem to jako okazję do podciągnięcia swojego warsztatu, nie brałem za robotę pieniędzy. Po jakimś czasie, gdy czułem się już pewniej, zacząłem szyć odpłatnie, ale traktowałem to jako hobby, któremu poświęcam się od czasu do czasu.

Nowi znajomi zawsze robią duże oczy, gdy Michał opowiada, że umie szyć na maszynie (ręcznie zresztą też). Zna się na ściegach, odróżnia rodzaje nici, szył kołpaki, żupany, suknie. Wie, jak wybrać odpowiedni materiał na spódnicę, gdzie kupić wełnę, jedwab czy żakard oraz ocenić, czy dany wzór mógł wystąpić na stroju z drugiej połowy XVII wieku…

Pytany o możliwości uszycia ubrania z tego lub choć z minionego wieku odpowiada: – Wziąłem się kiedyś za marynarkę, ale wciąż jej nie skończyłem. Za mało jest informacji wolno dostępnych, żebym był zadowolony ze swojej wiedzy i późniejszych efektów. Nigdy nie uczęszczałem na kursy krawieckie. Podglądałem znajomych, korzystałem z informacji w książkach i internecie. Na większe zaangażowanie od dawna nie mam już czasu – za bardzo kocham swoją pracę.

Masaż, neurologia, człowiek

Szpital zawsze mu się dobrze kojarzył. Tak jak tata chciał być lekarzem, najlepiej kardiochirurgiem lub ortopedą. Taki pomysł na przyszłość miał od gimnazjum, ale matura zweryfikowała plany – nie poszła tak dobrze, jak chciał. Nie poddawał się jednak, stwierdził, że spróbuje ją poprawić. Żeby nie marnować roku, zapisał się do dwuletniej szkoły przygotowującej do zawodu masażysty. – Po pół roku już wiedziałem, że to jest to, że od tej strony chcę pracować z człowiekiem. Bardzo dużo się tam nauczyłem, zdobyłem świetne podstawy. Nie spodziewałem się, że będzie tak dobry poziom i dzięki wykładowcom odkryję dla siebie nową drogę.

Po zdobyciu uprawnień złożył papiery na akademię medyczną – bez wahania wybrał fizjoterapię i porzucenia planów o byciu lekarzem nigdy nie żałował. – Najbardziej „kupiło” mnie to, ile czasu spędzam z pacjentem. To nie kilkuminutowa konsultacja lekarska czy szybkie wypisanie recepty i „do widzenia”. Jako fizjoterapeuta poświęcam pacjentowi minimum pół godziny. W tym czasie da się zrobić porządny wywiad i zaplanować terapię.

Redakcja poleca

Dla Michała ważne było także to, że pomagać mógł po trzech latach, gdy tylko zdobył tytuł licencjata, a pierwszych pacjentów przyjmował już po zdobyciu uprawnień masażysty. Jako lekarz nie miałby takich możliwości, na pierwszego pacjenta czekałby o wiele dłużej, o samodzielności w decydowaniu o terapii nie mówiąc. – Przyznaję, że pierwszego pacjenta teraz już nie kojarzę, ale za to świetnie pamiętam to uczucie, gdy zaczęli do mnie przychodzić cierpiący ludzie, a ja czułem ogromną radość, że będę mógł im pomóc.

Przyjmuje potrzebujących z różnymi dolegliwościami, ale najwięcej jego pacjentów to osoby z problemami neurologicznymi, np. po udarach. – O rany, jak ja na studiach kląłem na tę neurologię! Zawsze powtarzałem, że po studiach nie chcę mieć z nią więcej nic wspólnego – tak dała mi w kość. A tu proszę, teraz mnie zachwyca!

Szabla, nadgarstek, satysfakcja

Jego umiejętności medyczne przydają się także na polu walki… oczywiście tym rekonstrukcyjnym. Chociaż uczestnicy dbają o bezpieczeństwo, zabezpieczenie medyczne zawsze może się przydać. Michał uspokaja, że broń, której używa się podczas rekonstrukcji walk czy treningów, jest tępa, co jest zgodne z historyczną poprawnością, a nie tylko kwestią bezpieczeństwa. Broń zaostrzona po prostu o wiele szybciej się niszczy i zużywa, więc nawet przed wiekami na co dzień była tępa – oczywiście nie licząc walki. Mimo to niewielkie skaleczenia mogą się przytrafić, ale nie tylko one.

– Miecz, którym kiedyś często walczyłem, ważył 1,2 kg. Szable są raczej lżejsze, choć to zawsze kwestia np. liczby ozdób. Standardowa waga to ok. 650 gram, co może nie wydaje się dużym ciężarem, ale po godzinie czy półtorej machania szablą nadgarstki potrafią naprawdę boleć. Kolega fizjoterapeuta jest wtedy wyjątkowo lubiany.

W ciągu ostatnich dwóch lat liczba pokazów rekonstrukcyjnych została mocno zredukowana z powodu pandemii. Ponieważ wytyczne sanitarne często się zmieniają, ciężko jest zaplanować taką imprezę. Mniej jest też samych spotkań i treningów oraz zmniejszyło się zapotrzebowanie na nowe stroje. Michał jednak przyznaje, że choć to wciąż bliski jego sercu sposób spędzania czasu, teraz i tak chce bardziej skupiać się na rozwoju zawodowym i swoich pacjentach. Zaangażowaniu sprzyja zespół, z którym pracuje w Klinice rehabilitacji „Międzylesie” Orpea. –

W pracy nawzajem się nakręcamy, uczymy od siebie. Ktoś pójdzie na szkolenie, to potem opowiada reszcie, czego się dowiedział. Nie trzymamy wiedzy tylko dla siebie, dobro pacjentów jest dla nas najważniejsze. W fizjoterapii tyle się dzieje, to nas motywuje – opisuje swoich współpracowników. – Satysfakcja z pomagania drugiej osobie, która przy twoim wsparciu staje na nogi, może się podnieść czy wrócić do sportu – jest niesamowitym uczuciem. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi się to znudzi. Na razie jest ekstra!

Daj znać, co sądzisz o tym artykule :)
Lubię to!
1
Przykro
0
Super
2
wow
0
Wrr
0

© 2020 Magazyn Głos Fizjoterapeuty. All Rights Reserved.
Polityka prywatności i regulamin    kif.info.pl

Do góry