Redaktor "Głosu Fizjoterapeuty"
W tym roku za misję medyczną odpowiadaliśmy we dwóch: jej szef, lekarz dr Hubert Krysztofiak oraz ja. Do moich obowiązków należało m.in. przygotowywanie naszego ambulatorium, zebranie kontaktów do wszystkich fizjoterapeutów i rozsyłanie ich do potrzebujących zawodników. Prawie każdy związek przyjeżdża na igrzyska olimpijskie z zatrudnionymi u siebie fizjoterapeutami. Brakuje ich czasem w małych zespołach, jak np. u zawodników wspinaczki sportowej. Nikogo jednak nie zostawialiśmy bez pomocy. Mieliśmy z fizjoterapeutami wspólną grupę na komunikatorze, gdzie wrzucaliśmy informacje o zapotrzebowaniu na fizjoterapeutę dla konkretnego zawodnika. W sumie było ponad 30 fizjoterapeutów, więc zawsze ktoś był wolny i chętny do pomocy, czy to zawodnikowi ze swojego związku, czy innego. Do dyspozycji byłem oczywiście jeszcze ja.
Igrzyska wymagają od misji medycznej o wiele większego przygotowania niż np. na mistrzostwa świata, gdzie kadra jest mniej liczna. Ze sobą przywieźliśmy kilka skrzyń najróżniejszego sprzętu medycznego i leków. Na miejscu była możliwość skorzystania z konsultacji lekarskiej i otrzymania potrzebnych medykamentów, gdybyśmy nie mieli swoich.
Japończycy byli doskonale przygotowani pod względem medycznym. Mieliśmy do dyspozycji rezonans magnetyczny, całą poliklinikę z lekarzami wszystkich specjalności z dentystą włącznie. A także fizjoterapeutami w razie potrzeby. W naszej siedzibie było siedem łóżek oraz dodatkowo kilka przenośnych, gdyby trzeba je było rozstawić w innym pomieszczeniu. Na szczęście kończyło się głównie na podejrzeniach kontuzji, mieliśmy może ze dwa większe urazy. Głównie występowały lekkie urazy tkanek miękkich.
Do Tokio przyleciałem 18 lipca, jednym z pierwszych samolotów. Byliśmy nastawieni na to, że będzie ciężko z powodu obostrzeń covidowych, ale część z nich okazała się kompletnie bez sensu. Trochę przecieraliśmy szlaki i kolejne przylatujące grupy były już przez nas ostrzeżone, jak to wygląda i że np. będą musieli trzy razy wypełnić jakiś formularz, którego i tak potem nikt od nich nie odbierze.
Każdy z nas otrzymywał spersonalizowaną przepustkę, która umożliwiała wejście na wybrane obiekty. Moja pozwalała na dostanie się na wszystkie stadiony, ale większość fizjoterapeutów takich nie miała. Pojawiał się więc problem, gdy trzeba było zająć się zawodnikiem nie ze swojego związku. Wymagało to sporo zachodu, co z jednej strony było denerwujące, ale z drugiej może właśnie dzięki tym rygorystycznym obostrzeniom w wiosce było bardzo mało zakażeń, a w polskiej grupie nikt nie zachorował.
Czytając doniesienia medialne, do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, czy igrzyska się na pewno odbędą. Takie informacje pojawiały się nawet już po naszym przylocie. Było to dość surrealistyczne. Słyszałem, że Japończycy mieli być niezadowoleni z powodu tych igrzysk, ale nikt nie dał nam czegoś takiego odczuć. Przeciwnie – wszyscy byli dla nas bardzo mili, ludzie zbierali się w pobliżu wioski z transparentami życzącymi zawodnikom powodzenia, przyjaźnie trąbili, klaskali. Jedynym minusem była czasem bariera językowa, bo jednak niewielu Japończyków mówi w obcych językach. Ale jeśli ktoś nas nie rozumiał, to zawsze wiedział, kto inny mówi po angielsku, i ostatecznie zawsze udzielano nam pomocy.
Daj znać, co sądzisz o tym artykule :)
Redaktor "Głosu Fizjoterapeuty"