Redaktor "Głosu Fizjoterapeuty"
Przez osiem lat trenowałem pchnięcie kulą, więc gdy dowiedziałem się o naborze fizjoterapeutów do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, chętnie skorzystałem, złożyłem papiery i zostałem przyjęty. Współpracę rozpocząłem pięć lat temu, najpierw stacjonarnie, a od 2018 r. jeżdżę na zgrupowania. Ponieważ nie doczekałem się jeszcze swojego zawodnika na stałe, czyli zdobywcy medalu olimpijskiego lub mistrzostw świata, któremu osobisty fizjoterapeuta przysługuje, to pomagam sportowcom z różnych dyscyplin. Aczkolwiek mając pod swoją opieką medalistę, nadal współpracujemy z innymi zawodnikami.
W obecnym sezonie najwięcej pracowałem z rzucającym oszczepem Marcinem Krukowskim, ale w czerwcu zapadła decyzja, że na igrzyskach będę opiekował się maratończykami i chodziarzami, więc skupiłem się na nich. Wtedy u Dawida Tomali podczas zgrupowania pojawiły się problemy z mięśniem dwugłowym uda. Musieliśmy nad nim popracować. Tak naprawdę tylko zaleczaliśmy, a nie leczyliśmy, bo nie było już czasu na stopowanie treningów. Nie wyglądało to najlepiej, dlatego nawet dla nas jego wspaniały finisz był zaskoczeniem. Cieszę się, że choć trochę przyczyniłem się do jego sukcesu.
W Tokio widziałem tylko lotnisko, a w wiosce spędziliśmy tylko jedną noc tuż przed powrotem. Naszą bazą było Sapporo, gdzie odbywały się zawody maratończyków i chodziarzy. Z dala od wioski w ogóle nie było czuć atmosfery igrzysk. Do tego stopnia, że gdy Dawid Tomala zdobył złoty medal, to stwierdził, że czuł się, jakby wygrał jakieś lokalne zawody w Polsce. Jak ktoś mówi, że w wiosce żył jak w więzieniu – to przesadza. Nie wie co to znaczy siedzieć dwa tygodnie w hotelu bez możliwości pójścia na spacer. Mogliśmy tylko jeździć na treningi, ale ponieważ moim zadaniem było przekazywanie próbek covidowych, to nawet na to nie mogłem sobie pozwolić.
Dzień zaczynaliśmy od zebrania próbek. Następnie śniadanie i oddanie pojemniczków do badania. Właściwą pracę ze sportowcami zaczynałem koło południa i kończyłem o północy. Byłem jedynym fizjoterapeutą na 10 zawodników, a jest to grupa sportowców dość wymagająca. Pracy terapeutycznej było niewiele, ale za to trzeba było ich dużo masować. Gdy zaczęły się starty, było jeszcze ciężej, bo pracę wciąż kończyłem koło północy, a musieliśmy wstawać bardzo wcześnie – zazwyczaj około czwartej. Na start chodziarzy drugiego dnia musiałem wstać o 2.15. Te nocne godziny były wymuszone warunkami atmosferycznymi. Było tak gorąco, że wielu sportowców nie radziło sobie i schodziło z trasy. Sam widziałem ludzi upadających na ziemię, wymiotujących. A musimy pamiętać, że to są przecież nie amatorzy, a najlepsi zawodnicy na świecie.
Jestem szczęśliwy, że mogę wspierać lekkoatletów w osiąganiu sukcesów. Nie było i nie ma we mnie żalu, że sam już nie jestem sportowcem. Mój powód zakończenia kariery jest chyba najpowszechniejszym w Polsce – rachunki do opłacenia. Można być już na wysokim poziomie sportowym, ale jeszcze nie takim, aby na tym zarabiać. Przekroczyć ten próg jest bardzo ciężko, sporo osób wtedy rezygnuje.
O fizjoterapii myślałem od gimnazjum. Po maturze jeszcze trenowałem, więc ciężko byłoby mi to połączyć ze studiami. Najpierw poszedłem więc do dwuletniej szkoły masażu, a dopiero po jakimś czasie zdecydowałem się na studia fizjoterapeutyczne. W sumie – dobrze to wszystko wyszło.
Daj znać, co sądzisz o tym artykule :)
Redaktor "Głosu Fizjoterapeuty"