Sam zdecydowałem się zaszczepić w styczniu br. i od tej pory namawiam do tego samego każdego mojego pacjenta i wszystkich znajomych. Niestety niektórych za późno. W pracy zajmuję się typową rehabilitacją ambulatoryjną, ale – jak większość z nas – mam też drugi etat. Jest nim opieka nad pacjentami wentylowanymi mechanicznie w warunkach domowych. Wiem, jak wygląda respirator, koncentrator tlenu, ssak. I wiem, jak wygląda pacjent z panicznym strachem w oczach, bojący się, że się udusi, łapiący z trudem kolejny wdech powietrza.
Po rozmowach z właścicielką NZOZ postanowiliśmy uruchomić punkt szczepień. W tym czasie byłem już w trakcie szkoleń dla fizjoterapeutów, farmaceutów i diagnostów laboratoryjnych chcących wykonywać szczepienia ochronne przeciwko COVID-19 i przeprowadzać badania kwalifikacyjne. Ruszyliśmy ze szczepieniami na początku maja. Dwa gabinety zabiegowe: w jednym ja, w drugim koleżanka pielęgniarka. Do naszych zadań należy kwalifikacja pacjentów i na jej podstawie wykonywanie szczepień.
Do tej pory w naszym punkcie zaszczepiliśmy ok. 3 tys. osób. Kilku pacjentów musieliśmy niestety z powodów zdrowotnych odesłać do punktu szczepień w POZ w celu konsultacji lekarskiej. Pierwsze dwa miesiące pracowaliśmy od wtorku do soboty, potem liczba chętnych zaczęła spadać, więc szczepiliśmy tylko w soboty. Ci, co chcieli, są już zaszczepieni, a pozostali są przecież… nieśmiertelni. 14 sierpnia był naszą ostatnią roboczą sobotą w punkcie szczepień.
W związku z małym zainteresowaniem szczepieniami zmieniamy strategię i tworzymy punkt mobilny, by dotrzeć bliżej miejsca zamieszkania pacjentów.